Wreszcie lądowanie w Phnom Penh. Godzina 22:00 a na dworze 30 stopni. Szybkie załatwienie formalności wizowych i … upragniony dojazd do hotelu po 20 godzinach podróży. Nawet nie pamiętam kiedy zasnęłam. Rano po obfitym kambodżaskim śniadaniu udaliśmy się na dworzec autobusowy skąd pojechaliśmy lokalnym transportem do Siem Reap. Oprócz nas „białasów” cały autokar lokalnej ludności oraz przeróżnych pakunków nie wyłączając różnego rodzaju rowerów i motorów. Po kilku godzinach jazdy upragniony postój na skorzystanie z toalety oraz posiłek. Na miejscu do skosztowania różnego rodzaju pająki, karaluchy, mniejsze lub większe robaczki. Jak to się mówi „do wyboru do koloru”. Do Siem Reap dojechaliśmy po południu gdzie czekał na nas Srapon, nasz kierowca tuk tuka, najpopularniejszego środka transportu w Kambodży.
Nasz pobyt w Siem Reap można określić krótko – ANGKOR i to mówi wszystko za siebie. Spędziliśmy 3 dni na zwiedzaniu Angkoru i okolic. Od 8 rano do 18 w 45 stopniowym upale. Czy było warto? Oczywiście , że tak. Zwiedziliśmy miedzy innymi tzw. Mały i Duży Krąg, Banteay Samre, Banteay Srei oraz wcześniejszą stolicę Rolous. Na zawsze pozostanie w mojej pamięci widok Angkor Wat, wyłaniający się z zza drzew. Bayon z niesamowitymi rzeźbami blisko 200 głów. Ta Prohm z drzewami wrośniętymi w budynki pozostałe na terenie świątyni oraz wiele innych właściwie niemożliwych do opisania miejsc. O Angkorze można by pisać wiele i bardzo długo, ale myślę iż powiedzenie „Tajemnicze wieżyce z kamiennymi twarzami, kunsztowne zdobienia oraz stulecia artystycznego i religijnego spełnienia” nie wyrażą to co czułam na widok Angkoru.
Po trzy dniowym maratonie w Angkorze udaliśmy się na Jawę w Indonezji do Yogyakarty. Yogja przywitała nas deszczem a właściwie ulewą. Oczywiście nie zraziło nas to w ogóle i jeszcze tego samego wieczoru wyruszyliśmy na spacer na słynną ulicę Malioboro, gdzie oprócz mnóstwa sklepików z pamiątkami oraz batikiem – materiał z którego szyje się różne stroje, znaleźliśmy bardzo przyjemną restaurację gdzie mogliśmy skosztować narodowej potrawy „nasi goreng”. Podczas dwóch dni spędzonych w Yogyakarcie zobaczyliśmy pałac sułtana Keraton, nazywany nie tylko stolicą królestwa ale także ośrodkiem całego wszechświata. Mieliśmy okazję posłuchać koncertu orkiestry gamelanów.
Następnie udaliśmy się do miejsca nazywanego Doliną Królów lub Doliną Umarłych. Hinduistyczny kompleks świątynny Prambanan to zespół świątyń dedykowanych Śiwie, Wisznu i Brahmie. Kilka lat po ukończeniu budowy został opuszczony i popadł w ruinę. Tak też się stało z zespołem świątynnym Borobudur. Olbrzymia stupa, największy buddyjski zabytek na świecie został wzniesiony 300 lat wcześniej niż Angkor Wat. Nigdy do końca nie poznano pełnego znaczenia Borobudur jako zbytku religijnego. Niestety również w tajemniczy sposób został opuszczony, a wybuchł wulkanu Meriapi na długie wieki pogrzebał go pod popiołem.
Po wyczerpujących dniach zwiedzania świątyń, czekała nas 13 godzinna podróż małym busem do górzystego obszaru Tennger. Przejechaliśmy pół Jawy a widoki z za okien to przepiękne pola ryżowe i wulkaniczna sceneria. Niestety Jawa nie była dla nas łaskawa w pogodę i nasze o 3 w nocy wyjście na Gunung Bromo, żeby podziwiać wschód słońca na całą panoramę Parku Narodowego Bromo-Tengger-Semeru skończył się podziwianiem wielkiej mgły. No cóż tyle tysięcy kilometrów przejechać, żeby zobaczyć wielką mgłę, ktoś mógłby zadać takie pytanie. Ale przecież to mgła na Jawie, a dotarcie do krateru wulkanu wynagrodziło nam stracony widok wschodzącego słońca i panoramę Parku Narodowego.
Jeszcze tego samego dnia udaliśmy się w dalszą podróż na drugi wulkan Ijen. Następna nieprzespana noc. Śniadanie o 3 nad ranem i znowu w drogę, pod górę, żeby dotrzeć na szczyt krateru Kawah Ijen. Trudy podróży znowu wynagrodził nam widok, który ujrzeliśmy. Siarkowe jezioro z krystalicznie turkusową wodą a nad nim unoszący się słup dymu. U podnóża jeziora prymitywnymi metodami wydobywa się siarkę. Robotnicy transportują ją w bambusowych koszach przyczepionych do wspartych na ramionach nosideł, jednorazowo dźwigając do 80kg. Tym razem pogoda była bardzo łaskawa i jak tylko zaczęło świtać od razu wyłoniło się słońce z nad szczytów wokoło porozrzucanych wulkanów.
Drogę na Bali pokonaliśmy z Jawy promem a potem lokalnym autobusem do Denpasar. To co można było kupić na promie i w autobusie określiłabym jak „targ w niedzielę na Świebodzkim we Wrocławiu”. Po prostu wszystko począwszy od różnego rodzaju przekąsek, pamiątek, ubrań, okularów „markowych”, a skończywszy na bardzo relaksującym masażu oferowanym przez leciwego pana. Przed Bali byliśmy przestrzegani, że na pewno nas oszukają. Niestety już pierwszego dnia sprawdziła się owa przestroga, kiedy to taksówkarz po umówionej cenie transportu do hotelu w Sanur oczywiście zażądał więcej niż było dogadane. Nie daliśmy się jednak oszukać i w końcu mogliśmy się rozpakować na dłużej w naszym balijskim hotelu. Po dwu tygodniowym maratonie zwiedzania stwierdziliśmy , że należy nam się cały dzień odpoczynku. Tak więc następnego dnia nic innego nie robiliśmy tylko leżeliśmy na plaży i wypoczywaliśmy zbierając siły na zwiedzanie Bali.
Nazwa Bali budzi skojarzenia z magicznymi obrazami, które od stuleci urzekają podróżników. Sympatyczni, uśmiechnięci i z natury gościnni wyspiarze zdają się nic sobie nie robić z bezustannego napływu turystów, których przyciąga tu tyleż wspaniała kultura i sztuka, co olśniewające krajobrazy, przepiękne plaże i dosłownie tysiące świątyń. Podczas naszego dwu-dniowego zwiedzania Bali zobaczyliśmy między innymi świątynię Uluwatu, która stoi na zboczu stumetrowej pionowej skały. Jest ona nazywana jedną z Sześciu Świątyń Świata. Odwiedziliśmy również najsławniejszą świątynie na Bali Pura Tanah Lot co oznacza „Ziemia w Morzu”. Wznosi się na olbrzymiej skale nieopodal brzegu, wyrzeźbionej przypływami morza. W okolicznych jaskiniach żyją święte węże, którym Balijczycy starają się nie wchodzić w drogę.
W dalszą drogę udaliśmy się w głąb wyspy do dawnej stolicy królestwa rządzonego przez dynastię Gelgel – Mengwi. Zobaczyliśmy Pura Taman Ayun, która poprzez otaczającą fosę upodabnia ją do ogrodowego sanktuarium pośrodku jeziora. Świątynia stanowi miejsce, w którym czci się bogów z innych świętych miejsc. Oczywiście nie mogliśmy ominąć na trasie naszej podróży po Bali samego miasta Ubud. Jest to artystyczne serce wyspy. Mieliśmy okazję podziwiać pokaz tańca Baronga. Spektakl przedstawia w przepięknej scenerii odwieczną walkę sprawiedliwości – właściwego postępowania – z siłami, które dążą do jej zniszczenia. Mogliśmy po obcować z zuchwałymi małpami w Monkey Forest, które podczas spaceru w pięknej gęstej dżungli potrafiły w ułamku sekundy ukraść okulary i inne błyszczące przedmioty. Zatrzymaliśmy się również w Goa Gajah czyli Jaskini Słonia, która pochodzi z XI w. Uwieńczeniem dnia był przejazd na tak zwane Tarasy Ryżowe. Widok przepiękny. Można było tak siedzieć i patrzeć bez końca, ale niestety czas szybko płynie i nasz pobyt na Bali również się kończył.
Nastał kolejny dzień naszej wyprawy. Ponownie wczesna pobudka, przelot do Kuala Lumpur. Mamy dwa dni żeby zobaczyć chyba najnowocześniejszą stolice Azji oraz największą jaskinię, w której mieści się świątynia hinduistyczna z drugim co do wielkości na świecie posągiem bóstwa Murugan. Dojazd do jaskiń okazał się bardzo prosty. Pociąg z centrum KL dojeżdża prosto pod jaskinie, więc nie ma problemu że można się zgubić po drodze. Na pociągi również należy uważać. Ze względu na to iż Malezja to właściwie kraj muzułmański, nawet w pociągach jest podział na wagony męskie i żeńskie. Niestety przez przypadek mój mąż siedział w wagonie żeńskim, co nie uszło uwadze Pań siedzących z nami. My dopiero jak wysiadaliśmy zorientowaliśmy się o co chodzi i jaką gafę popełniliśmy. Sama jaskinia robi wielkie wrażenie, zwłaszcza 272 schody, które należy pokonać żeby się dostać do Sali katedralnej o wysokości 100 metrów.
Kuala Lumpur to miasto wieżowców ze słynnymi bliźniaczymi wieżami Petronas Twin Towers. Widok jest niesamowity, zwłaszcza wieczorem kiedy wieże są podświetlone. Tysiące ludzi przychodzi na plac przed wieżami żeby zrobić sobie jak najlepsze zdjęcie. Potem można zaszaleć w centrum handlowym, z czego i ja nie omieszkałam skorzystać.
Ostatni dzień naszej wyprawy to powrót do Kambodży. Po zostawieniu bagaży w przechowalni na lotnisku (mieliśmy nadzieję, że je odbierzemy z powrotem) wyruszyliśmy na podbój Phnom Penh. Upał, ogromny ruch i brak wyraźnie wytyczonych chodników do spacerów upewnił nas, że najlepszym sposobem na zwiedzanie będzie wynajęcie tuk tuka. Porusza się wprawdzie wolno, ale dzięki temu pęd powietrza chłodzi, a nie urywa głowy. Phnom Penh pomimo tego , że jest stolicą, czyli największym miastem Kambodży to jakże różni się od Kuala Lumpur. Nie ma tu ani wielkich budynków, ani wspaniale rozwiniętej infrastruktury, za to jest przepiękny Pałac Królewski i Srebrna Pagoda. Na ścianach pagody widnieją kunsztowne, kolorowe malowidła, przedstawiające sceny z Ramajany. W rekonstrukcji tych malowideł uczestniczyli również polscy archeologowie.
W całej Kambodży widać piętno pozostawione przez Czerwonych Khmerów, a ogrom zniszczeń i traumy najbardziej czuje się Mauzoleum na Polu Śmierci w Choeung Ek. Jest to miejsce, gdzie chyba żaden człowiek nie może przejść obojętnie. Takich pól śmierci w Kambodży było wiele, ale w Choeung Ek jest najważniejsze. Nierówności mauzoleum podpowiadają ile istnień pochowano w 129 masowych grobach.
Zwiedzamy jeszcze Wat Lanka, Pomnik Przyjaźni Wietnamskiej i Wat Phnom. Na koniec udajemy się na Centralny Bazar nie tylko na ostanie zakupy, ale również po to żeby podziwiać jedno z największych klasycznych targowisk w Azji wybudowanym w stylu Art deco i przykryty niezwykle okazałą kopułą.
Po powrocie do domu mój mąż opowiadając rodzinie czy znajomym o naszej wyprawie powiedział „Moja Kochana Żona ułożyła wspaniały plan podróży, zapomniała tylko o jednym… spaniu”