Nie udało nam się zarezerwować trekkingu najsłynniejszym szlakiem Inków tzw. Inca Trail, w tym przypadku konieczna jest rezerwacja terminu kilka miesięcy przed przyjazdem. Nie ubolewaliśmy jednak na tym, ponieważ klasyczny Inca Trail jest szalenie zatłoczony i z roku na rok coraz bardziej zadeptywany, a my mieliśmy w zanadrzu kilka alternatywnych tras. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na 4-dniowy Inca Jungle – szlak, który jest mniej uczęszczany i bardzo różnorodny.
Po kilku przyjemnych i pełnych zwrotów akcji dniach w Cusco, spakowaliśmy plecaki i wcześnie rano wyruszyliśmy w drogę. Już pierwszy dzień rozłożył nas na łopatki. W Polsce, aby stanąć na najwyżej położonym kamieniu, trzeba wspinać się po łańcuchach przez dobrych kilka godzin, a i tak będziemy na wysokości 2,5 km. W Peru zostaliśmy wywiezieni wraz z pełnym ekwipunkiem – rowerami, na wysokość 4300 m n.p.m., założyliśmy kaski, zwolniliśmy hamulce i nic już nie stało nam na przeszkodzie, żeby pędzić z olbrzymią prędkością przez następne 4 godziny. To marzenie każdego rowerzysty, a my dodatkowo mieliśmy okazję podziwiać przepiękne widoki i dosłownie być świadkami jak z każdym metrem zmienia się strefa klimatyczna. Przystawaliśmy tylko na chwilę, aby zrzucić kolejną warstwę odzieży wraz z rosnącą temperaturą. Zaczynaliśmy na groźnych, ośnieżonych szczytach, a kończyliśmy w upalnej amazońskiej dżungli, w której mieliśmy spędzić najbliższą noc. Trafiliśmy tam jednak pod koniec pory suchej, więc wyczuwało się tam klimat dzikiego zachodu. W nagrzanym powietrzu unosił się kurz, ziemia była czerwona, a ulice wydzielone były jedynie przez kilka prowizorycznych domów, stołówkę, sklepik, no i oczywiście nasz hostel. Nie był może jedynym w okolicy, bo Santa Maria to miejsce przystanków wielu backpackerów, ale wszystkie były w tym samym standardzie, bez elektryczności i ciepłej wody:) W tej niewielkiej wiosce znajdowała się jednak lokalna atrakcja – bar o wszystko mówiącej nazwie The Only Bar. Spędziliśmy tam bardzo przyjemny wieczór poznając niezwykle ciekawych ludzi, z którymi dane nam było podróżować przez najbliższe 3 dni.
Następnego dnia bezpośrednio po tradycyjnym peruwiańskim śniadaniu (bułka, masło i dżem:) wyruszyliśmy szlakiem pradawnych Inków w kierunku kolejnego przystanku jakim miała być Santa Teresa. Idąc cały dzień zboczem góry podziwialiśmy przepiękne widoki, żeby zakończyć swoją wędrówkę relaksem w aguas calientes, czyli gorących źródłach. Kolejna przygoda czekała na nas zaraz po przebudzeniu, ponieważ 3 dnia zorganizowany mieliśmy wyjazd na zip – line. Wspięliśmy się na wysoką górę, z której jedyną drogą zejścia była rozciągnięta metalowa lina, do pokonania tego dnia mieliśmy kilka szybkich i bardzo długich tyrolek (najdłuższa z nich miała prawie 2 km), które prowadziły nas przez całą dolinę Urumbamby – świętej rzeki Inków. Ten dzień kończył się trekkingiem do najbardziej turystycznego miasta rejonu Cusco, do którego trafia każdy turysta podróżujący po Peru – Aguas Calientes. Miasteczko przypomina trochę nasze Zakopane, ma kilka spacerowych deptaków, mnóstwo restauracji i hoteli, różni się tylko architekturą – dominuje w nim blacha falista, jak z reszta w większości peruwiańskich miast. Aguas Calientes jest punktem wypadowym do Machu Picchu, do którego nie prowadzi żadna droga lądowa. Można się do niego dostać jedynie pieszo lub najdroższą koleją świata. Odległość między Cusco a Aguas Calientes to ok. 112 km, a najtańszy bilet w jedną stronę kosztuje 96$.
Wstaliśmy wcześnie rano, ponieważ most, po przejściu którego można rozpocząć wspinaczkę do świętego miasta otwierają o 5:00. Oczywiście odcinek od mostu pod główne wejście na Machu Picchu można pokonać autobusem, my jednak zdecydowaliśmy się na szybki trekking, tak aby być na szczycie jeszcze przed tłumem turystów. Ilość wejść na Machu Picchu jest ograniczona, dziennie może je zwiedzić 2500 osób. Należy w związku z tym pamiętać, aby zarezerwować bilety wcześniej.
Brama prowadząca do inkaskich ruin otwierana jest o 6:00, a po jej przekroczeniu zastajemy zupełnie inny świat. To niesamowity, zachwycający i poruszający zarazem widok. Miasto – misternie wybudowane, z ogromną precyzją i pieczołowitością, położone w fantastycznych okolicznościach, w towarzystwie królującej nad nim pionowej góry Huayna Picchu i zdumiewających meandrów rzeki Urumbamba. W tym miejscu cisną się na usta tylko słowa zachwytu i mimo stale przybywającej liczby turystów czuje się niezwykły, podniosły klimat, któremu od lat towarzyszy atmosfera tajemniczości. Powstanie miasta, pełniona funkcja oraz upadek cały czas są tematem wielu niepotwierdzonych hipotez. Nadal nie wiemy czy było typowym miastem, centrum ceremonialnym, budowlą obronną, czy też sanktuarium Dziewic Słońca.
Fakt, że zostało zbudowane w II połowie XV w., w takich okolicznościach przyrody – szczyt, który w całości otoczony jest rozległymi przepaściami – jest zdumiewające (tym bardziej, że Inkowie nie znali koła, więc wszystko powstawało dzięki pracy ich rąk). Miasto zostało tak doskonale wkomponowane w charakter góry, że jest jakby jej częścią. Powstało z resztą dokładnie z tej samej skały. To prawdopodobnie jeden z powodów, dla którego zostało zbudowane w tym miejscu – dostępność budulca bezpośrednio w rejonie inwestycji:). Nie dziwi zatem, że nigdy nie zostało odnalezione przez kolonizujących Peru Hiszpanów, chociaż prowadzone były przez nich liczne działania zmierzające do osiągnięcia tego celu. Ze wszystkich stron otoczone wysokimi górami, z doliny rzeki jest zupełnie niewidoczne, trzeba wspiąć się na wysokość 2400 m n.p.m., żeby móc je podziwiać.
Odkryte zaledwie w 1911 r. przez Hirama Binghama III, amerykańskiego archeologia, dziś przyciąga tłumy turystów z całego świata – zapewniam, że nie bez powodu. Zaliczany do siedmiu cudów świata kompleks jest najlepiej zachowanym inkaskim miastem, wydaje się być całkowicie odpornym na działanie niszczycielskiego upływu czasu. Ta rozległa budowla ciągnie się od olbrzymich tarasów uprawnych, strefy mieszkalne, place, po liczne świątynie i miejsca kultów bogów. W centralnej części miasta znajduje się najwyżej położona Temple of the Three Windows. Odprawiający w tym miejscu rytuały Kapłani, naprawdę wiedzieli co robią. Ze świątyni widoczny jest dokładnie, okalający całe miasto imponujący pierścień gór. Taka lokalizacja daje poczucie przebywania ponad chmurami, bycia w centrum Wszechświata. Nieopodal znajdziemy także obserwatorium astronomiczne, jedyną budowlę w całym mieście powstałą na planie koła, które służyło do przewidywania pór roku na podstawie ruchów słońca, księżyca i gwiazd.
Bilety kupowaliśmy kilka dni przed rozpoczęciem trekkingu, dlatego udało nam się zarezerwować dodatkowo możliwość wejścia na górę, bez której słynne Zaginione Miasto Inków nie wyglądałoby tak okazale – Huayna Picchu. To góra znajdująca się w tle ruin, którą zobaczyć możemy na wszystkich zdjęciach obrazujących cytadelę. Szlak na szczyt „królowej” Machu Picchu jest szalenie wyczerpujący. To w zasadnie pionowa ścieżka, której pokonanie żwawym tempem zajmuje ok. godziny, ale widoki z góry zapierają dech w piersiach. Wszystkie miasta w rejonie Cusco budowane były na planie czczonych przez Inków zwierząt. Machu Picchu to potężny, lądujący na ziemi kondor. Ptak, który od zawsze symbolizował boskiego posłańca. Co ciekawe na szycie Huayna Picchu również znajdziemy pozostałości pradawnych ruin. Zadziwia to jeszcze bardziej, bo zbocza są na tyle pionowe, że dziś ciężko się po nich poruszać. Do tej pory podczas wspinaczki na Młodą Górę (dosłowne tłumaczenie Huayna Picchu z języka quechua) zginęło ok. 20 turystów, a Inkowie byli wstanie postawić tu tak okazałe budowle.
Nie spodziewałam się, że miasto jest na tyle rozległe, że można je zwiedzać od 6:00 do 17:00 nie czując zupełnie upływu czasu. Spędziliśmy kilka godzin krążąc w kamiennym labiryncie uliczek, schodów, świątyń i placów, nie mogąc nasycić oczu widokami i wyrwać głowy z klimatu przedziwnej nostalgii za czasami kiedy to miejsce tętniło życiem. Zawsze pociągały mnie rzeczy nieodkryte i tajemnicze, ale przede wszystkim te niedostępne. Położenie i historia Machu Picchu powoduje, że ma ono wszystkie te cechy, jest nie tylko spełnieniem marzeń, ale także wędrówką w głąb siebie. Ponoć z tego miejsca nikt nie powraca taki sam. Myślę, że zawsze oddziałuje inaczej, ale to pewne, że na każdego ma wpływ, na każdym pozostaje odcisk tego miejsca i każdy zabiera ze sobą część jego tajemnicy.