JEDNA GÓRA – WIELE NAZW
Wprawdzie teraz już nawet Szerpowie mówią na najwyższą górę świata „Everest”, ale trzeba pamiętać, że to nazwa europejska, nadana przez Brytyjczyków w czasach, kiedy urzędowali w Indiach, będących wówczas ich kolonią. Ale po kolei…
Kiedy w latach czterdziestych XIX wieku Brytyjczycy zaczęli tworzyć mapy i opisywali himalajskie szczyty, ten który potem okazał się najwyższą górą świata (wtedy o tym nie wiedziano) oznaczono jako „szczyt b”. Wkrótce jednak zmieniono system oznaczeń – przyjęto cyfry rzymskie, tak więc „szczyt b” zaczął figurować w wykazach jako Peak XV.
Najwyższą ze znanych gór pierwszy odkrył niejaki Radhanath Sikhar – genialny indyjski matematyk, który podzielił się sensacyjną informacją ze swoim przełożonym, porucznikiem Andrew Scottem Waughem. Porucznik obliczenia sprawdził, a kiedy potwierdziło się, że faktycznie tak właśnie jest, jako „odkrywca” (on, nie Sikhar) otrzymał prawo nadania górze nazwy (Waugh był Głównym Geodetą Indii, co może go trochę usprawiedliwiać, a Sikhar tylko pracownikiem).
Waugh nie miał z nazwą łatwego zadania. Przyjęte było, że różnym miejscom zaznaczanym na mapach, przypisuje się raczej lokalne nazwy. Waugh trzymał się tej zasady, co widać choćby w przypadku innych ośmiotysięczników, jak na przykład Dhaulagiri czy Kanczendzonga, które zachowały swoje tradycyjne miana. Tylko że Peak XV (określenie to utrzymało się do roku 1865) jednej konkretnej nazwy nie miał, a konsultacje z miejscowymi utrudniał obowiązujący w tamtych czasach zakaz wjazdu Europejczyków do Tybetu i Nepalu. Powszechnie było wiadomo, że Tybetańczycy używają na określenie góry nazwy Czomolungma, podczas gdy w indyjskim Dardżelingu mówiono Deodungha („Święta góra”), ale zamieszanie wprowadziła dodatkowa nazwa: Gaurisankar (potem dopiero okazało się, że to mylny trop, bowiem kryje się pod tym zupełnie inny szczyt, siedmiotysięcznik).
W tej sytuacji, nie chcąc faworyzować żadnej konkretnej nazwy, Waugh zaproponował, by nadać górze imię… jego byłego szefa, którego zastąpił na stanowisku. Osobą tą był sir George Everest, brytyjski (dokładniej walijski) geodeta i kartograf, sprawujący funkcję Głównego Geodety Indii od 1830 do 1843 roku, inicjator prac nad mapą Indii. Co ciekawe, ponoć sir George Everest nigdy Everestu nie widział. Tak czy owak… sprzeciwił się! Jako powód podał, że trudno będzie zapisać jego nazwisko w języku hindi, trudno też będzie je miejscowym wymówić. Ponieważ Waugh mimo wszystko upierał się przy propozycji, w 1865 roku Królewskie Towarzystwo Geograficzne z siedzibą w Londynie oficjalnie ogłosiło, że odkryta najwyższa góra świata od tej pory nazywa się Everest! A co do artykulacji „patron” trochę racji miał. Otóż jego nazwisko prawidłowo wymawiało się: Iv–rist, podczas gdy teraz powszechne jest mówienie o górze: Everest lub Everist. Oczywiście o Waughu i Sikharze nikt już raczej nie pamięta.
A jak z lokalnymi określeniami Everestu? Owszem, wciąż są przez miejscowych stosowane. Tybetańczycy (góra znajduje się przecież na granicy Tybetu i Nepalu) używają znanej od co najmniej trzystu lat nazwy Qomolangma albo Czomolungma, co w ich języku, w zależności od tłumaczenia, znaczy „Matka Bogów”, „Matka Świata/Wszechświata”. Chińczycy wolą Zhumulangma. Z kolei Nepalczycy, którzy zgodnie z duchem patriotyzmu preferują swoje nazwy, w latach sześćdziesiątych XX wieku spopularyzowali własną wersję: Sagarmatha, czyli „Czoło Niebios”. Jak widać, wybór jest spory…
SZERPOWIE – WĘDRUJĄCY GÓRALE
Wiele osób nie do końca rozumie, kim są Szerpowie. Szerpa to nie zawód, ale jedna z około stu nepalskich grup etnicznych. Inna sprawa, że od everestowej bazy w górę to akurat Szerpowie zmonopolizowali rynek w charakterze przewodników, tragarzy czy kucharzy, oni też zakładają liny poręczowe służące do asekuracji wspinaczy. Są naprawdę silni, a pomagają im w tym wyjątkowe predyspozycje do wysokogórskiej aklimatyzacji.
Nazwa „Szerpa” pochodzi z języka tybetańskiego, a w dosłownym tłumaczeniu oznacza „ludzi ze wschodu” (shar to „wschód”, pa – „ludzie”). Źródłosłów jest jak najbardziej uzasadniony, ponieważ protoplastami tego ludu byli mieszkańcy położonego w granicach dzisiejszych Chin regionu Kham, znajdującego się na wschód od centralnego Tybetu.
Nie wiadomo, kiedy Szerpowie zasiedlili położoną w okolicy Everestu Dolinę Khumbu, docierając do niej przez himalajskie przełęcze z Tybetu. Według jednej wersji trzysta–czterysta lat temu (przyczyną był ponoć konflikt religijny na terenie Tybetu), według innej – sześćset. W Nepalu żyje obecnie około stu pięćdziesięciu pięciu tysięcy Szerpów, z czego blisko cztery tysiące w Dolinie Khumbu, gdzie najwyżej położone wioski sięgają 5000 metrów. Szerpowie mówią oczywiście po nepalsku, wielu z nich także po angielsku, ale między sobą posługują się własnym językiem należącym do grupy języków tybetańskich. Zdecydowana większość z nich (93%) to buddyści, choć są i tacy, głównie mieszkańcy Katmandu, którzy podają się za hinduistów (6,2%). Inna sprawa, że nawet ci, którzy są bardzo religijnymi buddystami, wierzą jeszcze w różne swoje bóstwa i demony zamieszkujące góry, jaskinie czy lasy.
JAKI JAK? RACZEJ NAK!
Dla większości turystów wszystkie obładowane rogate zwierzaki spotykane w Nepalu na himalajskich szlakach to jaki. A tymczasem prawdziwe jaki (łac. Bos grunniens oraz Bos mutus) możemy spotkać na wysokościach od mniej więcej 3500 metrów (w praktyce oznacza to miejscowość Namche Bazar) do nawet 6000 metrów. Niżej jest dla nich za gorąco – w temperaturze przekraczającej piętnaście stopni Celsjusza przegrzewają się i padają. Zwierzaki spotykane niżej to krzyżówka jaka i krowy. Ich angielska nazwa yakow (od połączenia słów yak i cow) nie za bardzo się przyjmuje, tym bardziej że miejscowi i tak wolą swoje określenia, czyli w przypadku samców dzopkyo, ewentualnie dzo, dzho, zho, podczas gdy samice to dzom, dzomo, zom, zhom. Na prawdziwe jaki miejscowi stosują różne nazwy w zależności od płci. Samiec to jak, samica to nak. Turystom zwykle wszystko jedno. Na pierwszy rzut oka jak i nak wyglądają tak samo, tym bardziej że samica również ma rogi. Wprawne oko dostrzeże jednak, że jest mniejsza, inaczej się też zachowuje. Pojedyncze osobniki pasące się gdzieś na uboczu to zawsze naki*.
Jaki występują nie tylko w Nepalu – spotkać je można także w wysokogórskich rejonach Indii, Mongolii, Rosji, Bhutanu czy Chin i Tybetu. Występują zarówno w stanie dzikim, jak i udomowionym (mniejsze od dzikich kuzynów, które mogą mieć nawet dwa metry w kłębie i ważyć tonę). Zwierzęta spotykane na nepalskich szlakach mają swoich właścicieli – są dla miejscowych bardzo cenne, bo służą jako środek transportu, a przy okazji zapewniają też pracę w charakterze yak driver’ów, czyli „kierowców jaka”, dają mięso (w lokalnych restauracjach można spróbować steku z jaka), mleko (robi się z niego całkiem dobry ser), natomiast z sierści zwierząt przędzie się wyjątkowo ciepłą wełnę. Wykorzystuje się również rogi jaka (choćby do wyrobu etnicznej biżuterii), a także… odchody (po wysuszeniu służą do palenia w piecach).
W przeciwieństwie do normalnego bydła jaki nie muczą, ale chrząkają. Ich sierść jest brązowa lub czarna, chociaż w wersji udomowionej może być też biała. Udomowione żyją około dwudziestu–dwudziestu pięciu lat. Po trwającej blisko dwieście siedemdziesiąt dni ciąży, samica rodzi jedno młode, które już dziesięć minut po przyjściu na świat jest w stanie utrzymać się na nogach i wrócić samodzielnie do stada. Jaki jedzą trawę, porosty i inne rośliny, przy czym karmi się je mniejszą ilością paszy niż bydło domowe z niższych wysokości (jak potrzebuje tylko tyle paszy na dobę, ile stanowi 1% masy jego ciała, krowa – 3%). Jaki zaaklimatyzowane do wyższych wysokości mają większe płuca i serce (lepsze dotlenienie organizmu) niż bydło nizinne. Wyjątkowo ciepła sierść i gruba warstwa podskórnego tłuszczu pomagają w przystosowaniu do niskich temperatur. Co ciekawe, jaki nie mają gruczołów potowych.
Ile kosztuje udomowiony jak? Ceny zaczynają się od kilkunastu tysięcy rupii za młodego zwierzaka. Za dobrego, silnego osobnika mogącego nosić ładunki, trzeba liczyć około czterdziestu tysięcy rupii (czterysta dolarów).