Towarzyszy podróży nie szukałam specjalnie, chciałam jechać sama, tylko z plecakiem. Przed wyjazdem skontaktowałam się z kilkoma osobami w Bogocie przez projekt couchsurfing. To idea, która łączy ludzi na całym świecie, podróżujących z lokalnymi, chcącymi podzielić się swoją kulturą, sposobem myślenia czy światopoglądem. Służy zawieraniu przyjaźni i wymianie doświadczeń.
Dzięki tej opowieści chciałabym stworzyć Wam obraz Kolumbii jako kraju wartego odwiedzenia, zmyć z niej złą sławę jaką się cieszy, aby Ci którzy myślą o tym, żeby odkryć ten kraj dla siebie ale się boją, przestali się bać. Kolumbijczycy są świadomi walorów swojego kraju i są dumni ze swojego pochodzenia, mówią że wielu obcokrajowców boi się przyjechać do ich kraju, ale gdy już przyjadą to nie chcą wyjechać. Jako ciekawostkę podam, że Kolumbia to jeden z najszczęśliwszych krajów na świecie ;-).
7 tygodni spotkań z ludźmi
Kraj ten oferuje wiele klimatów, wybrzeża dwóch oceanów, lasy deszczowe, góry, rzeki, pustynie, wielkie miasta i niesamowitą różnorodność w każdym tego słowa znaczeniu. Mnie przede wszystkim zachwycają ludzie otwarci, radośni, znani ze swej gościnności i serdeczności, której doświadczyłam i nawiązałam wiele nowych przyjaźni. Kolumbijczycy wyróżniają się tym, że wszystko co robią, robią z wielką pasją, umieją cieszyć się życiem.
Spędziłam tam prawie siedem tygodni, jechałam bez żadnego konkretnego planu, zdając się na los i sugestie ludzi których spotkam. Oto trasa jaką zrealizowałam: Bogota-Cartagena de Indias-Taganga-Park Narodowy Tayrona-Riohacha-Cabo de la Vela-Medellin-Salento-Cali-Buenaventura-La Barra-Cali.
Bogota, Adriana i wieczór wyborczy
Wyruszyłam z Wrocławia do Madrytu 12 czerwca, skąd po jednodniowym pobycie wyleciałam do Bogoty. Już pierwszego dnia w hostelu poznałam Jose, Argentyńczyka, fotografa, który podróżując po całej Ameryce Południowej zakochał się właśnie w Bogocie i tu pozostaje sprzedając swoje zdjęcia. Popołudnia spędzam w towarzystwie Adriany – mojej nowej znajomej z samolotu. Spacerujemy w deszczu uliczkami Candelarii, zatłoczoną aleją 7, jedną z głównych arterii Bogoty prowadzącej z północy na południe. Na ulicy sprzedaje się wszystko: świeże owoce i soki, słodycze, rękodzieła oraz minuty na telefony komórkowe. Dzień kończymy typową dla Bogoty filiżanką gorącej czekolady z serem. Któregoś dnia dołącza do mnie Googie – Hindus, z którym odwiedzam muzeum Botero, karmię gołębie na placu Bolivara oraz podziwiam imponującą kolekcję prekolumbijskich wyrobów ze złota w Museo del Oro (Muzeum Złota). Razem również udajemy się na górę Monserrate, która dominuje nad centrum Bogoty. Dodam, że Bogota położona jest na płaskowyżu na wysokości 2640 m n.p.m., a otaczające ją góry wznoszą się na wysokość ponad 3000 m n.p.m.
W trzecim dniu mojego pobytu w Bogocie, w trakcie zwyczajowego spotkania członków couchsurfing Adriana zaprasza mnie do swojego domu i gości wraz ze swoją rodziną już do końca mojego pobytu w Bogocie. Z hostelu do domu Adriany jechałam autobusem miejskim, co okazało się nie lada wyzwaniem….
Autobusy nie posiadają rozkładów jazdy ani wyznaczonych przystanków, trzeba wiedzieć którędy autobus przejeżdża i wypatrywać go. Trzeba mieć dużo szczęścia żeby autobus zatrzymać, bo jedzie prawie z prędkością światła. Za rozkład służy niewielka tablica za przednia szybą, na której umieszczone są główne miejsca na trasie. Są to nazwy ulic dzielnic, budynków bądź centrum handlowego, co osobie nieznającej miasta niewiele mówi. Można zapytać kogoś ze współpasażerów, którzy zwykle chętnie się godzą wskazać miejsce, w którym trzeba wysiąść, ale zdarza im się zapomnieć, że mieli to zrobić 😉
18 czerwca, zbliża się weekend wyborczy. Dzięki wcześniejszej rejestracji przez Internet głosuję w polskiej ambasadzie w Bogocie, gdzie idę razem a Adrianą, która rozpoznaje tam dawną koleżankę z pracy. Poznajemy się, rozmawiamy chwilę i otrzymujemy zaproszenia na koncert chopinowski. Tak się składa, że w tym samym czasie Kolumbijczycy również wybierają prezydenta. W weekend wyborczy w Kolumbii obowiązuje tzw. ley seca, czyli bezwzględny zakaz sprzedaży alkoholu w sklepach, restauracjach, klubach. W związku z tym traci sens wychodzenie do lokali nocnych. Jednak z zabawy nikt nie rezygnuje. Imprezy organizuje się w domach. My spotykamy się w mieszkaniu jednej z koleżanek z couchsurfingu na wspólnym gotowaniu jednego z lokalnych dań –sancocho. To tradycyjny rosół z dużymi kawałkami mięsa z kurczaka i warzyw – różnych gatunków ziemniaków, platanów, kukurydzy i manioku, serwowany także z ryżem. Zabawa jest przednia zarówno w trakcie gotowania jak i jedzenia.
Cartagena – nie zapomnij kupić kapelusza!
Z Bogoty udaję się do Cartageny położonej na wybrzeżu karaibskim. Trzy godziny lotu i już jestem w krainie słońca. Dołączam do grupy moich współlokatorów do wyprawy na plażę. Po wskazówkach udzielonych nam przez kierownika hostelu, udajemy się do miejsca gdzie można wynająć łódź motorową, którą dostaniemy się na Playa Linda. Plaża jest rozległa, z drobnym białym piaskiem, niebo błękitne, bezchmurne, woda przejrzysta i niewiarygodnie ciepła, totalny relaks. Wybrzeże karaibskie zamieszkuje przede wszystkim ludność czarna, a zanim docieramy na plażę możemy zobaczyć prowizoryczne zabudowania niewielkiej wioski i dzieci bawiące się w wodzie. Za naszymi plecami pozostają wieżowce apartamentów w nowych dzielnicach Cartageny – jak w Miami. Kolumbia to kraj kontrastów.
Wieczorem wyjeżdżamy do serca miasta, w klubie La Habana tańczymy salsę przy muzyce na żywo. Nasza grupa jest wyjątkowo wesoła i wielonarodowościowa: dwie zwariowane Meksykanki –Priscilla i Dalia, Irlandczyk –Steve, Holenderka Sofie, Amerykanka meksykańskiego pochodzenia Erin, podróżujący razem Fabian i Enzo-Argentyńczycy, Izraelczyk Nimi, Brazylijczyk Erico, Włoch-hipis, którego imienia nie pamiętałam, kierownik hostelu Jorge z Chile i ja.
Cartagena była za czasów kolonialnych jednym z najważniejszych portów hiszpańskich w Ameryce, stąd wywożono tutejsze skarby do Hiszpanii. Dla ochrony miasta zbudowano kamienne mury, które zachowały się do dziś. Miasto wpisane jest na listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO, kolonialne ulice i tradycyjne domy z epoki kolonii zostały nienaruszone. Posiadają wielkie drewniane balkony ozdobione kolorowymi kwiatami i wysokie okna z okiennicami otwierającymi się na ulice. Architektura sprawia wrażenie jakby czas tu się zatrzymał. Uliczki pełne sprzedawców, przede wszystkim pamiątek i wyrobów rękodzielniczych, wśród nich najbardziej popularne to sombrero vueltiao – tradycyjny kapelusz kolumbijski i jeden z symboli narodowych tego kraju. Wykonany jest z cana flecha którą otrzymuje się z liści palmy rosnącej w regionie północno-karaibskim zwanej, tkany w biało czarne paski ułożone na przemian z długich, ręcznie plecionych pasm, które zszywa się razem. Oryginalny kapelusz jest lekki i bardzo giętki idealny do ochrony przed słońcem.
Jeden z nich bardzo mi się podoba jednak cena, jaką żąda sprzedawca wydaje mi się zdecydowanie za wysoka i się nie decyduję. Jednak chęć posiadania takiego kapelusza zwycięża, później odnajduję taki sam dopiero na lotnisku w Cali w dniu wyjazdu i płacę za niego cenę dwa razy wyższą ;-).
Bez zegarka na Cabo de la Vela
Kolejny cel podróży to Park Narodowy Tayrona, cudowna mieszanka gór, morza i pięknych plaż. Tutaj odkrywamy wspaniałe dania kuchni karaibskiej ryby i owoce morza serwowane z „arroz con coco”, czyli ryżem ugotowanym na mleku kokosowym i orzeźwiające soki ze świeżych egzotycznych owoców. Soki przygotowuje się w malakserze, wrzuca do środka kawałki owoców, lód oraz dolewa wody lub mleka -pycha! Spędzamy tu trzy dni.
Nadchodzi czas rozstania, chłopcy wracają do Argentyny-ich wakacje właśnie dobiegły końca, Erin zmierza zgodnie z założonym planem na południe do Bogoty, ja i Sofie spontanicznie decydujemy odkryć najbardziej północną część Kolumbii, region La Guajira.
Nie bez przygód docieramy do Cabo de la Vela. To obszar pustynny, wypalony słońcem, który spotyka się z głęboką i intensywną zielenią Atlantyku. Dzikie miejsce, ale przyjazne jak jej mieszkańcy Indianie z plemienia Wayuu. Przyjechałam tu aby zerwać wszelką łączność ze światem, podziwiać niesamowite kolory morza i niekończący się horyzont, zobaczyć jak żyją tutejsi Indianie. Ciągle mam przed oczami obrazy: złoty pustynny piach, szmaragdowy kolor morza i gwieździste noce. Tu nie ma miejsca na pośpiech, dzielenie dnia na godziny i minuty nie ma tu najmniejszego sensu, a zegarek jest bezużyteczny. Bez zbędnego zastanawiania decydujemy, że będziemy spać w hamakach zawieszonych pod drewnianą wiatą na plaży. Jedyną aktywnością jakiej się tu oddajemy są kąpiele w morzu, leżenie i rozmyślanie. Spacerujemy brzegiem morza, po drodze mijając kolejne wioski indiańskie, obserwując rybaków i bawiące się dzieci, które nas zaczepiają. Tutejsze kobiety tkają wspaniałe kolorowe hamaki, pantofle, płaszcze lub plecaki.
Medellin, Salento i Dolina Cocora – żelazne punkty programu
Wyjeżdżamy trzeciego dnia o świcie. Wybieram się do Medellin, gdzie przyjmuje mnie Andres. Andres jest ambasadorem couchsurfingu w swoim mieście, ma duże doświadczenie w oprowadzaniu backpackerów, których często gości w swoim domu i organizuje spotkania.
Medellin- miasto wiecznej wiosny, stolica gór jak nazywają je Kolumbijczycy.
To miasto, z którego pochodzą pisarz-Jorge Franco, piosenkarz-Juanes, malarz i rzeźbiarz-Fernando Botero oraz Pablo Escobar-kolumbijski baron narkotykowy, który stał się jednym z najbogatszych ludzi na świecie. Miasto jest piękne, nowoczesne, sprawia wrażenie dynamicznego i gościnnego. Odwiedzam ogród botaniczny z egzotycznymi kwiatami, niezliczonymi gatunkami storczyków, rajskich ptaków i motyli, orchidei oraz drzew. Udaję się również na wzgórze El Cerro Nutibara, które jest punktem widokowym z najlepszym widokiem na miasto i gdzie znajduje się replika wsi z regionu Paisa w starym stylu. W Medellin spędzam pięć dni, na weekend udaję się do Regionu Kawowego, moim celem jest miasteczko Salento i Dolina Cocora, miejsce, które jest siedliskiem palma de cera del Quindio, drzewa narodowego Kolumbii, najwyższego na świecie i tylko tu występującego.Do doliny dojeżdża się jeepami. Na miejscu decyduję się na kilkugodzinną wędrówkę, przez dolinę pokrytą dywanem zielonej trawy. Na wzgórzach widzę palmowe drzewa okryte
w wyższych partiach warstwą mgły. Docieram do pierwszego punktu orientacyjnego, którym jest finca (wiejski dom) gdzie można odpocząć i się posilić. Spotykam grupę wędrowców robimy sobie pamiątkowe zdjęcie, wpisuję się do księgi gości wyruszam dalej. Teraz droga prowadzi stromo w dół, teren jest podmokły, grząski i śliski. Las, przez który idę to „el bosque de niebla” – pełni tutaj ważną funkcję- zatrzymuje wodę i reguluje jej obieg, chroni glebę jest domem wielu gatunków zwierząt i ptaków, w tym kolorowych kolibrów. Kiedy docieram do kolejnego miejsca odpoczynku raczę się aguadepanela con queso, czyli gotowaną wodą osłodzoną nierafinowanym cukrem z trzciny cukrowej (sprzedaje się go w bryłach), smakuje podobnie jak woda z miodem. Kawałek sera, który otrzymuje się z miską napoju kruszy się i wrzuca do środka aby się rozpuścił.
Krajobraz Regionu Kawowego to ciągnące się na wzgórzach plantacje kawy, wiejskie domy zwane finkami znajdują się zwykle w centrum plantacji. Domy te są pomalowane w żywe kolory, mają ogromne balkony-tarasy, na których zawieszane są hamaki. Przed wyjazdem z Salento odwiedzam również miejscową plantację kawy, bardzo miły pracownik opowiada mi o całym procesie produkcji, a na koniec częstuje mocną czarną kawą nazywaną tutaj tinto.
Jeżeli salsa to w Cali
Nadszedł czas na Cali, trzy godziny drogi i jestem w filii nieba, stolicy salsy bo tak nazywają miasto jego mieszkańcy. Tak, Cali-posiada własną tożsamość-salsę, salsa w Cali jest tym czym son w Hawanie, tango w Buenos Aires i samba w Rio de Janeiro.
Oczekują mnie tutaj Jaime i Ricardo, bracia których poznałam wcześniej w Bogocie i byli tacy mili, że zaprosili mnie do siebie. Zwiedzamy razem miasto. Miejsce, które najbardziej mi się podoba to dzielnica San Antonio, położona na wzgórzu, które wieńczy kościół najstarszy w Cali-kaplica San Antonio. Dominuje architektura w stylu kolonialnym, wzgórze jest zielone, między drzewami i trawą przebiegają brukowane uliczki. To tutaj gromadzą się gawędziarze, sprzedawcy, spotykają zakochani.
Następny etap podróży to Pacyfik, chcę po raz pierwszy w moim życiu dotknąć wód tego oceanu. Miejscem przeznaczenia jest La Barra, rozległa plaża, otoczona wilgotną dżunglą, tylko przyroda i Ty. Panuje tam głucha cisza, plaża jest dzika i ogromna, wypożyczamy hamaki, oddajemy się relaksowi. W czasie pobytu jedna z moich towarzyszek, Diana uczy mnie robienia tzw. manillas, czyli bransoletek tkanych z kolorowych nitek. Wybrzeża Pacyfiku nawet nie można porównać do wybrzeża karaibskiego, jest zupełnie inne. Zachwycają mnie przypływy i odpływy, szarość wody i jej szum, oraz muzyka, którą tworzy tutejsza ludność o korzeniach afrykańskich.
Ostatnie dni w Kolumbii spędzam w Cali z Jaime i Ricardo, ich rodziną i przyjaciółmi. Urządzamy wspólne wyjścia, wspólnie świętujemy 20 lipca, czyli obchody 200 rocznicy odzyskania niepodległości. W Cali spotykam się także z Filipem, podróżującym od trzech lat gdańszczaninem, który aktualnie osiadł w Cali odnajdując tutaj swoją miłość.
Kolumbię opuszczam 27 lipca, tym razem lecę z Cali do Madrytu, gdzie znów spędzam dzień i noc i o świcie wracam do Wrocławia.
Odrobina reklamy
Całe bogactwo uroków Kolumbia zawdzięcza swojemu położeniu na rogu północno-zachodnim Ameryki Południowej i w pasie równikowym. Mówi się, że Kolumbia posiada najlepsze położenie geograficzne na świecie, i myślę, że nie ma w tym wielkiej przesady. Wśród haseł reklamowych, zachęcających do przyjazdu to Kolumbii znajdziecie następujące: Jeśli chcesz poznać Karaiby-jedź na Kubę lub Dominikanę, jeśli chcesz poznać Pacyfik-wybierz się do Chile, jeśli chcesz poznać Andy- wybierz się do Ekwadoru, jeśli ciągnie Cię do amazońskiej puszczy- jedź do Brazylii, ciekawią Cie kultury prekolumbijskie?- wybierz Meksyk lub Peru, jeśli chcesz zobaczyć to wszystko razem-przyjedź do Kolumbii!!!