Laponia 2013

Pocztówka z Sri Lanki
Anna Jaklewicz - Niebo w kolorze indygo. Chiny z dala od wielkiego miasta.
marker
Norwegia
mix
Trekking
Tekst i zdjęcia:
A.C.
Pociąg bezszelestnie wjechał na stację. Otworzyłem drzwi i wyskoczyłem na peron... prosto w wielką zaspę. Tuż za mną poleciał sprzęt: narty i wyładowane do granic możliwości plecaki. Otrzepałem się i rozejrzałem dookoła.

Na stacji Katterat nad Rombaksfjordem, 200 km za kołem podbiegunowym, znalazłem się w sumie przypadkiem. Cała wyprawa zacząć miała się gdzie indziej, bo w samym Narviku, a jej celem miało być pokonanie na nartach całych Gór Skandynawskich aż do samej Kiruny. Życie jednak weryfikuje najlepsze nawet plany. Śledząc z okien pociągu zbocza, będące jedyną możliwą drogą z naszego planowego miejsca startu szybko zorientowaliśmy się, że początkowy odcinek musimy pominąć. Paskudne warunki śniegowe oraz niedostępny teren szybko przekonały nas, że trzeba będzie zacząć od pierwszej stacji za Narvikiem, skąd według mapy prowadziła droga w  głąb masywu.

Pierwsze kilometry to jak zawsze droga przez mękę – ponad dwudziestokilogramowy plecak wbija w ziemię, wiązania, paski i klamry co chwilę trzeba poprawiać, bo albo uwiera albo lata zbyt luźno, świeżo nasmarowane narty same uciekają na wszystkie strony. Do tego głęboki śnieg, w którym nogi zapadają się po kolana. A iść trzeba. Pierwszego dnia udało nam się pokonać dość prosty odcinek. Wprawdzie ciągle pod górę, bo niemal znad samego fjordu dotarliśmy na wysokość 700 m.n.p.m, ale bez szczególnie ostrych podejść, ciągle dnem doliny. Jednak paskudna pogoda i głęboki śnieg wyciągnęły z nas sporo sił. Na domiar złego Piotr – mój towarzysz podróży – już pierwszego dnia zaczął się skarżyć na silny ból kolana, które zdążył nadwyrężyć. Gdy więc o zmroku dotarliśmy do chaty Hunddalshytta położonej na końcu doliny, odpuściliśmy sobie stawianie namiotu i zainstalowaliśmy się wewnątrz niewielkiej izby.

 

W tym miejscu chciałbym przybliżyć czytelnikowi specyfikę działania systemu norweskich chat górskich, gdyż  jest to zjawisko jedyne w swoim rodzaju. Otóż tutejszy odpowiednik PTTK, czyli DNT (Den Norske Turistforeningen) posiada na terenie kraju kilkaset (!) takich obiektów. Niekiedy są to niemal luksusowe hotele górskie, jednak w znacznej mierze przeważają chaty samoobsługowe. Są to małe lub średnie domki, położone często głęboko w górach. Zazwyczaj świetnie wyposażone, posiadają piec, łóżka z pościelą, prosty sprzęty AGD, lampy naftowe lub baterie słoneczne, czasem nawet biblioteczkę. Standardowo są w stanie pomieścić od kilku do kilkunastu osób. Klucz do nich – zawsze taki sam – można pobrać w najbliższym mieście w siedzibie Towarzystwa. Za pobyt jednak trzeba płacić, i to słono. Wszystko jednak opiera się na wzajemnym zaufaniu: użytkownik sam wypełnia deklarację ile nocy przespał, ile prowiantu pobrał z magazynu i z numerem własnej karty kredytowej deponuje ją w skrzynce przy wyjściu. Ma też obowiązek posprzątać, narąbać na zapas drewna itp. Choć ceny są wysokie, bo opłata za jedną noc odpowiada równowartości 150 pln,  tubylcy twierdzą, że nie zdarzyło się, żeby ktoś się nie rozliczył.

Nam jednak nie było dane zaznać luksusu, bo gdy zapadła noc, a wiatr za oknem wiatr wył już niemiłosiernie, pojawiła się grupa Holendrów, którzy bez pardonu zwalili się do naszej zacisznej chatki. Tłok zrobił się okrutny, ale w taką pogodę ciężko było ich wyrzucić na dwór. Ich obecność miała też jednak dobre strony.  Okazało się, że szli trasą podobną do naszej, dlatego też następnego dnia puściliśmy ich przodem. Dwanaście osób ciągnących sanie przygotowało nam w ten sposób elegancką autostradę wyciśniętą w świeżym puchu.

Ubity śnieg bardzo nam się tego dnia przydał, bo droga prowadziła do wyżej położonej doliny Oallavággi. Oprócz podejść, sporym utrudnieniem okazała się stale spadająca temperatura. Z -10 stopni rano temperatura spadła koło wieczora do – 20 i wcale nie wyglądało na to, że ma zamiar się zatrzymać. Do tego ostre, krystalicznie czyste powietrze wywoływało ciągły katar, powodujący powstawanie lodowych sopelków u nosa.

Opady śniegu ustały, a ciśnienie zaczęło się podnosić. W końcu ciężka zasłona chmur zniknęła i otoczenie zostało zalane niesamowicie ostrym światłem. Ogromna dolina ciągnąca się niemal idealnie na południe doprowadziła nas w końcu nad spore jezioro Čunojávri, nad którym stoi malowniczo położona chata Čunojávrihytta. Tu w końcu postanowiliśmy postawić namiot, bo dalej przed nami rozciągała się tylko ogromna tafla jeziora, nie dająca najmniejszej osłony przed wiatrem, który zaczął się znów wzmagać.

Przygotowanie się do biwaku w tych warunkach to zawsze najgorsza część dnia. Jest tyle czynności do wykonania, że zanim człowiek zaszyje się w ciepłym śpiworze, przemarznie na kość, mimo włożenia na siebie wszystkiego, co jeszcze zostało w zapasie. Po wyszukaniu odpowiedniego miejsca, co samo w sobie często zajmuje dużo czasu, trzeba przygotować namiot. Tymczasem organizm rozgrzany intensywnym marszem zaczyna szybko stygnąć, a  osłony przed wiatrem i chłodem brak. Pierwsze co należy zrobić, to przygotować platformę pod namiot, czyli wykopać i udeptać nartami równy placyk, w którym nie zrobią się dziury. Następnie trzeba bardzo dokładnie rozbić i przymocować namiot, bo wiatr w tych rejonach potrafi być bardzo silny, a wyskakiwanie w środku nocy ze śpiwora w celu ratowania latającego płótna może się źle skończyć.  Po rozbiciu namiotu można już wprawdzie wejść do środka, ale pozostaje jeszcze czasochłonne przygotowanie posiłku. Dla dwóch osób potrzeba minimum 3 litry wrzątku, a pozyskiwanie go ze śniegu trwa rozpaczliwie długo. Wody musi wystarczyć do zalania suchego jedzenia, sporej ilości herbaty, którą trzeba uzupełnić niedobory płynów z całego dnia, oraz zostawienia przynajmniej litra  gorącej herbaty na noc do termosu. Dzięki niej wyjście rano z wygrzanego śpiwora na dwór jest nieco mniej bolesne. Dopiero potem można zawinąć się ciasno jak larwa w kokon, zostawiając  malutki otwór na nos i odpłynąć w niebyt wsłuchując się w wycie wiatru na zewnątrz.

Ranek przywitał nas temperaturą -30 st. i wciąż  silnym wiatrem, więc tzw. temperatura odczuwalna musiała znacznie przekroczyć -40. Na krawędziach śpiworów wokół twarzy utworzyła się gruba, malownicza warstwa szronu. Dla mnie osobiście to granica, przy której jakoś tak samo z siebie co drugie wypowiedziane słowo przestaje się nadawać do publikacji. I znów najgorszy jest czas między wyjściem z relatywnie ciepłego śpiwora, a rozpoczęciem marszu. Iść można niemal w każdą pogodę – zawsze jakoś się człowiek rozgrzeje na podejściach, a dodatkowo plecak chroni przed wiatrem. Jednak przygotowanie śniadania, pakowanie sprzętu, zabiera mnóstwo czasu i energii. Na koniec jeszcze trzeba uważnie wyszczotkować namiot, który po nocy cały pokryty jest wewnątrz szronem z wydychanej pary.

Ruszyliśmy dalej przez rozległe jezioro w kierunku szwedzkiej granicy i chaty Unna Allakas. Szeroka dolina z taflą lodu pokrytą dziewiczym śniegiem w promieniach niskiego słońca tworzyła krajobrazy zapierające dech w piersiach. Wrażeń tych nie dane nam było niestety uwiecznić – aparat fotograficzny poddał się warunkom zewnętrznym i co chwila sygnalizował brak zasilania, nawet jeśli chwilę wcześniej dostał baterię dopiero co rozgrzaną trzymaniem blisko ciała. Tak to niestety bywa, gdy za wszelką cenę próbuje się zminimalizować wagę sprzętu i zamiast solidnej lustrzanki weźmie się tylko lekkiego kompakta o chudziutkiej baterii. Wreszcie, na drugim brzegu jeziora ujrzeliśmy na małej morence spory kopiec kamieni, na którego szczycie stała zatknięta pionowo granitowa płyta, z pięknie rzeźbionym monogramem – a więc dotarliśmy do granicy szwedzko-norweskiej. Stąd już tylko kilka kilometrów dzieliło nas do chaty. Ze względu na pogarszający się stan piotrowego kolana postanowiliśmy zrobić przy niej krótki postój na odpoczynek.

W chacie Unna Allakas spędziliśmy tylko chwilę, bo tuż za nią czekało nas ostre podejście na przełęcz, za którą rozciągało się ogromne jezioro Alisjávri z lapońską osadą hodowców reniferów. Wioska wprawdzie zimą jest pusta, ale nieopodal leży chata Alesjaure, w której postanowiliśmy zatrzymać się na noc. Tyle, że jeszcze trzeba się było tam dostać, a dnia nie zostało już zbyt wiele i  noga Piotra nadal nie chciała należycie współpracować. Ani ibuprom, ani maści, które uparcie w nią wcierał, nie potrafiły jej zmobilizować do prawidłowej pracy. Podejście ciągnęło się kilka ładnych kilometrów. Mimo fok założonych na ślizgi nart miejscami ciężko było prowadzić deski równolegle, bo na tych stromiznach zaczynały tracić przyczepność. Miejscami trzeba więc było tradycyjną jodełką mozolnie zdobywać kolejne metry. W końcu wdrapaliśmy się na płaską, szeroką przełęcz. Po krótkim posiłku i przerwie na zdjęcie z nart fok, mieliśmy nadzieję na chwilę odpoczynku na długim zjeździe. Niestety zjazd był nie tylko długi, ale i strony, więc zamiast odpoczynku czekała nas niezła katorga. Zbocze, którego przewyższenie wynosiło około pięćset metrów, było już od kilku godzin w cieniu, więc zeszkliła się na nim twarda, lodowa skorupa. Każdy z nas na własną rękę próbował znaleźć optymalną technikę zjazdy: Piotr nie mogąc jechać pługiem z powodu obolałego kolana usiłował wyszukiwać najłagodniej nachylone fragmenty stoku, ja płużąc niemiłosiernie zawijałem szerokimi łukami po całym zboczu. Ciężki to był zjazd i bolesny. W końcu jednak teren się wypłaszczył i na niewielkiej morenie zobaczyliśmy zabudowania Alesjaure.

Był to całkiem rozległy zespół chat z recepcją, kilkoma budynkami noclegowymi, lądowiskiem helikoptera, a nawet własną sauną. Oczywiście bez dostępu do prądu, bieżącej wody czy zasięgu GSM, ale i tak stwarzał wrażenie nieomal luksusowego. Zaraz po kolacji, pod pretekstem leczenia obolałej nogi Piotr zarządził wyjście do sauny. Nie wiem wprawdzie, co ma wysoka temperatura do nadwyrężonego stawu, ale założyłem, że wybór godziny, gdy obiekt jest dostępny dla obu płci, może świetnie podziałać jako placebo, gdyż jak twierdził mistrz Sung Hi Lee “ducha swego ulecz, a ciało twe cię nie zawiedzie”. Ja zaś mogę się przejść tam jako ewentualne wsparcie, gdyby z jakiegoś powodu zrobiło mu się słabo.

Sauna mieściła się w małej, drewnianej chatce położonej nad zamarzniętą rzeczką i zasypanej do połowy śniegiem. Po przejściu ciasnej i potwornie wychłodzonej przebieralni trafiało się do pomieszczenia z “prysznicem”. Za natrysk ów robiły stalowe miski, w których można było sobie wymieszać wodę pobraną z ogromnego kotła stojącego na palenisku, z wodą zaczerpniętą prosto z przerębli. Po wstępnej kąpieli należało przejść do sauny właściwej. Ponieważ jedynym źródłem światła był tu żar w piecu, każdy wchodzący zatrzymywał się niepewnie w progu, prosząc czasem tylko o podprowadzenie w ciemności do najbliższego wolnego miejsca. Było to o tyle trudne, że ławki były mocno zapełnione. Należało więc za każdym razem dokonać małego przegrupowania wśród siedzących, aby udostępnić  miejsce nowoprzybyłemu. Co jakiś czas natomiast wygrzane grupki saunowiczów obojga płci, a w przeróżnym wieku, radośnie wybiegały przed chatę aby ponacierać się śniegiem, lub tylko pobiegać na siarczystym mrozie. Muszę przyznać, że po kilku dniach intensywnego marszu na mrozie, terapia taka dała nam uczucie dawno nie doznawanego błogostanu.

Wieczorem w jadalni kwitło życie towarzyskie. Znów trafiliśmy na grupę znajomych Holendrów, spotkanych pierwszego dnia. Pojawiła się też Laponka w nieokreślonym wieku twierdząca, że podróżuje przez góry sama z saniami i zaprzęgiem psów. Od niej też dowiedziałem się, że leżąca nieopodal chaty wioska należy do hodowców reniferów, których w sezonie bywa tu kilka tysięcy sztuk, teraz jednak wioska opuszczona na sezon, a zwierzęta zostały zabrane. Wspominała też z przejęciem, jak zeszłego lata podczas manewrów wojskowych była tu świadkiem katastrofy norweskiego śmigłowca, który lecąc za nisko rozbił się o zbocze góry, grzebiąc w swych szczątkach całą pięcioosobową załogę. Widać było, że zrobiło to na niej ogromne wrażenie, bo długo i z przejęciem opowiadała o nieprawdopodobnym huku i chmurze ognia w dolinie, wskazując dokładne miejsce katastrofy.

Rano, gdy tylko słońce wstało, ruszyliśmy w dalszą drogę. Szlak za Alesjaure trawersowało od północy łagodne zbocze, aby po pokonaniu niewielkiego siodła zejść do szerokiej, monumentalnej doliny Visttasvaggi. W promieniach przedpołudniowego słońca ta polodowcowa dolina robiła imponujące wrażenie. Płaskie, niemal pozbawione śniegu dno, rozciągało się na kilkaset metrów wszerz, by raptem wystrzelić do góry niemal pionowymi ścianami zboczy, które dopiero na wysokości około 1500m przechodziły w pofałdowane, płaskie grzbiety górskie. Ruch w dolinie był dość spory, bo trasa między Alejaure a wylotem doliny, w którym leżała kolejna spora stacja turystyczna Nikkaluokta uczęszczany był nie tylko przez turystów, ale również skutery śnieżne wożące ludzi i sprzęt. Po doświadczeniach z poprzednich dni zadziwił nas niemal całkowity brak śniegu. Na szlaku zachowały się jeszcze jego mizerne resztki ubite mocno nartami i płozami, ale po bokach dno doliny wywiane było niemal do gołej skały. Okazuje się, że mała ilość śniegu nie jest w tych rejonach niczym dziwnym i podczas gdy z jednej strony gór zbocza toną w puchu, od południa może go nie być niemal wcale.

Po dotarciu do Vistasstugan, skręciliśmy więc w prawo, wchodząc w wąską i głęboką dolinę Nallo. Dzień zaczął chylić się ku końcowi i z porannego słońca nie zostało już wiele. Całe niebo zasnuło się chmurami, a nasilający się wiatr zaczął przywiewać coraz mocniej padający śnieg. Dość szybko straciliśmy z oczu stare ślady wyciśnięte w śniegu i dalsza nawigacja odbywała się już tylko na wyczucie i GPS. W tej dolinie dla odmiany śniegu było sporo, a nawet jeszcze więcej. Przyznam, że takiego zróżnicowania warunków pogodowych jeszcze w górach nie widziałem. Im dalej zagłębialiśmy się w dolinę, tym bardziej wzmagał się wiatr, a skalne ściany wokoło stawały się co raz bardziej pionowe. Widoki były mimo to piękne, bo otaczające szczyty, zwłaszcza strzelisty Nàllu zachwycał regularną linią grani, tworzącą równy stożek piętrzący się nad głową. Radość z podziwiania widoków zaburzyło mi dopiero napotkane spore lawinisko, które sięgnęło dna doliny w miejscu, gdzie zamierzałem przejść. Ślad po obsuwie był jeszcze całkiem świeży.

Zmierzchało się już, gdy dotarliśmy do chaty Nallostugan. Siwy gospodarz ze sporym nożem u pasa przyjął nas nader miło. Okazało się, że chata otwarta jest dopiero od tygodnia, a i tak była już tak pełna, że niektóre osoby które po nas przyszły musiały spać na podłodze. Zainstalowano nas w izbie pełnej Belgów, którzy przyjechali polować na zorzę polarną. Podpytywałem nawet, czy mieli jakieś sukcesy na tym polu, ale chyba podobnie jak my musieli zadowolić się tylko mizerną, bladą  poświatą na krawędzi horyzontu. Natomiast chyba mocno musiała dać im się we znaki niska temperatura, bo u jednego z nich wypatrzyłem mocno poczerniałe palce u obu stóp. Nie wyglądało to dobrze. Belgowie jednak a nie tracili ducha, bo do późna w nocy nie dawali nam zasnąć, racząc się obficie Jägermeistrem.

Następnego dnia ruszyliśmy dalej w kierunku wielkiej doliny Tjäktjavagge, która miała nas wyprowadzić już bezpośrednio na południe. Z początku droga przebiegała całkiem miło: śnieg uleżał się przez noc, więc dosmarowane wieczorem narty niosły gładko. Z każdym krokiem dolina  stopniowo się rozszerzała, stoki zaokrągliły, tworząc efektowny korytarz o płaskim dnie i obłych, białych ścianach. W takich warunkach zwłaszcza zjazdy dawały dużo radości, bo mając do dyspozycji całą szerokość doliny można było zjeżdżać dowolnie wielkimi zakosami, wycinając w dziewiczym śniegu efektowne wzory.

Gdy tylko dotarliśmy do dna Tjäktjavagge, włączył się przenikliwy wiatr, od którego zasłaniały nas wcześniej wysokie zbocza. Na miejsce południowego postoju wybraliśmy więc nieduży szałas napotkany tuż po drodze. Ledwo jednak usiedliśmy spokojnie, aby uraczyć się herbatą i czekoladą, na zewnątrz dał się słyszeć warkot motoru, potem chwila ciszy i ciężkie kroki. Drzwi się otwarły i w progu stanęły dwie postacie wydające się być krzyżówką yeti z robocopem. Ogromni osobnicy w białych kombinezonach, obwieszonych ogromną ilością broni i innego sprzętu wtoczyło się do szałasu zabierając resztki światła. Zdębieliśmy, a Piotr wyjąkał tylko “are you from al-Kaida or Swedish Army?” Jedno duże uśmiechnęło się i odpowiedziało “from Swedish army. We have exercices here“. To nas trochę uspokoiło i dalsza konwersacja poszła już znacznie żywiej. Okazało się, że ci dwaj są czujką większego oddziału, który niedługo nadciągnie w ramach dorocznych ćwiczeń górskich. Namawiali przy tym do wejścia na szczyt Kebnekaise, u podnóży którego mieliśmy niedługo przechodzić. Twierdzili, że mimo znacznej wysokości szczyt jest łatwy, zwłaszcza jeśli się dysponuje rakami i czekanem. Z uwagi na pogarszający się stan nogi Piotra z żalem musieliśmy odrzucić ten pomysł. Podpowiedzieli nam też bardzo korzystny skrót przez małą przełączkę na zboczach Kebnekaise, znacznie ułatwiający przejście do doliny Laddjujohka, która była naszym następnym celem. Przy okazji mieliśmy okazję podziwiać ich imponujący ekwipunek: niesamowicie ciepłe kombinezony zimowe, potężne skutery i karabiny całe obłożone plastikiem, mającym za zadanie chronić przed odmrożeniami.

Po pożegnaniu ruszyliśmy wskazanym przez wojaków przejściem. Wymagało ono wprawdzie wdrapania się na spore zbocze, ale faktycznie pozwalało zaoszczędzić sporo kilometrów, a kończyło się długim i karkołomnym zjazdem, pozwalającym bić istne rekordy szybkości. Dodatkowym bonusem był widok reniferów. Najpierw wypatrzyliśmy jednego, który stojąc na odległej grani ze stoickim spokojem długo i uważnie nam się przyglądał, a po jakimś czasie wypłoszyliśmy całe stadko, które przecwałowało już całkiem blisko nas. Widok był niezapomniany.

Dno doliny osiągnęliśmy dość późno i należało już zacząć rozglądnąć się za jakimś miejscem do spania. Znów jednak okazało się, że śniegu tu prawie nie ma, a całe dno wypełniały lód i skały. Dopiero po dłuższym poszukiwaniu wypatrzyliśmy wielki nawis skalny, pod którym zgromadziła się spora zaspa zlodowaciałego już śniegu. Po mniej więcej godzinie udało się nam wykopać w niej w miarę równą platformę, przytulnie wciśniętą pod skałę i zabezpieczoną w ten sposób przez wzmagającym się lodowatym wiatrem. Tu spędziliśmy spokojnie kolejną mroźną noc.

Rano podjęliśmy ostateczną decyzję o zakończeniu marszu. Piotrowa noga dokuczała co raz bardziej, poważnie utrudniając marsz i wywołując obawy o ewentualne skutki ciągłego faszerowania się lekami. Właściwe przeszliśmy już całe góry – dalsza droga do Kiruny biegłaby już po terenie pagórkowatym i mniej urozmaiconym. Postanowiliśmy więc dojść do wsi Nikkaluokta, a następnie znaleźć transport do miasta i tam poszukać jakiegoś szpitala, gdzie ktoś mógłby zająć się uszkodzonym kolanem. Droga do wsi przebiegła bez niespodzianek. Jakby na pożegnanie dzień zrobił się ciepły i słoneczny. Połyskujące w słońcu ośnieżone zerwy Kebnekaise zostały już daleko za nami, gdy zobaczyliśmy pierwsze zabudowania osady. Na miejscu zdążyliśmy jeszcze uraczyć się kapuśniakiem z łosia i zupą jarzynową na mięsie rena, po czym zapakowaliśmy się do autobusu do Kiruny.

POWRÓT DO LISTY INSPIRACJI

POPULARNE PODRÓŻE