Jest rok 2008, Sarytasz. Stoimy na rozstaju dróg, na motocyklach. Który to Pik Lenina? No, ten najwyższy! Ale który jest najwyższy? Z Sarytaszu tego nie widać… Mapy kłamią, pokazując drogę dojazdową, która w rzeczywistości nie istnieje. Pytamy miejscowych, wskazują kierunek – jeden ten, inny tamten.
– A jak tam dojechać?
– Dojechać? A po co?
Nie wytłumaczysz Kirgizowi po co. Ktoś miejscowy mówi, że trzeba asfaltem do Sarymogulu, a potem przez rzekę. Sarymogul? Chyba dla nas to za daleko, ale i tak kupujemy w sklepach zapas jajek gotowanych na twardo, kilka kirgiskich koniaków i jedziemy… Kyzyłsuu, czyli Czerwona Woda, podąża tam wraz z nami, niosąc swe mętności hen aż do Amu-darii. Padało i wody w rzece jest sporo, nie ma mowy, żebyśmy dali radę przedostać się przez nią inaczej jak po moście. Jakieś 80 kilometrów dalej znajdujemy jednak i Sarymogul, i most.
Za mostem droga rozwidla się raz za razem. Którędy do Lenina?
Trafia nam się auto-, a właściwie motostopowiczka, wracająca z aułu, osady, do swojej jurty. Motocykl mam przeładowany, ale co tam, biorę kobietę „na plecaczek”. Jadę pierwszy. Kirgizka oczywiście nie ma kasku, więc jadę ostrożnie. Za mną toczą się jeźdźcy Apokalipsy, z kuframi wyładowanymi sprzętem, z torbami pełnymi aparatów, obiektywów i GPS-ów. Wciąż mijamy jurtę za jurtą, ale Kirgizka uparcie twierdzi, że to jeszcze nie jej domostwo. Coś tam gadamy o dzieciach, o tym, kto ma ile lat i jak się nazywa. Wpada mi to kirgiskie imię jednym uchem i natychmiast wypada drugim. Jedziemy już pewnie z godzinę, ale w końcu docieramy na miejsce, jakiś umorusaniec biegnie przywitać się z mamą. Kirgizka odpędza dziecko i znika w jurcie.
Po chwili wyłania się z kilkoma chlebami i śmietaną. Jakże to smakuje… No, ale w drogę, w drogę!
– Widzisz tę czerwoną górę? To tam trzeba jechać. Tam jest Ługowa Polana.
Czerwona góra. Niby blisko, ale przy tej przejrzystości powietrza ocena odległości nie jest łatwa. (Jednak się nie pomyliliśmy, do celu było mniej więcej 20 kilometrów). W jednej z rzek motocykl Jojny wywraca się na jakimś kamieniu. Rzucamy się w wodę, pomagamy wyciągnąć maszynę na brzeg. Robi się późno, a my jesteśmy mokrzy, zziębnięci i rozdrażnieni. Prujemy szybciej, wszechobecne świstaki zmykają nam sprzed kół. Coraz wyżej i wyżej, coraz bliżej i bliżej. Bezchmurne przez cały dzień niebo wybucha na zachodzie odcieniami czerwieni.
Zmierzcha, kiedy docieramy do base campu. Dziesiątki żółtych, równo rozstawionych namiotów tworzą prawdziwe miasteczko, z kantynami i prysznicami. Jest elektryczność, słowem: cywilizacja. Dziwimy się trochę, ale podróżujący z nami Marcin Kacperek, doświadczony alpinista, uświadamia nas, że to norma. Pik Lenina to fabryka alpinistów. Każdy może tu przyjechać i spróbować. Niby ma ta góra ponad 7000 metrów, ale należy do najłatwiejszych do zdobycia. W 1967 roku dla uczczenia okrągłej rocznicy rewolucji zorganizowano tu Alpiniadę. W ciągu miesiąca na szczyt weszło 321 wspinaczy. Rekord świata! My jednak nie będziemy się wspinać. Dwóch naszych znajomych pojechało motocyklem z Częstochowy na Lenina. Powinni jeszcze być w górach, a tu, w bazie, pewnie stoi gdzieś ukryty ich jednoślad. Poszukamy jutro…
Jest zimno, to jednak ponad 3500 metrów nad poziomem morza. Widać śniegi na Leninie, nie uśmiecha się nam spanie w namiotach. Dogadujemy nocleg w jurcie. Cena standardowa: 10 dolarów z kolacją i śniadaniem. Przebieramy się w ciepłe, a co najważniejsze suche, ciuchy i wychodzimy przed jurtę. Co za widok! Lenin skąpany jest w trupim świetle księżyca, jest połowa sierpnia i gwiazdy co chwila spadają z firmamentu. Nawet z życzeniami człowiek nie wyrabia. Obyśmy jeszcze tu wrócili!
Grzęźniemy w śpiworach, przywołując sen Biszkekiem i Kyrgyzstanem. Miejscowe koniakopodobne napoje zostają przez nas sklasyfikowane jako dobre, ale trzeba dodać, �e byliśmy już wtedy ciężko doświadczeni chińskimi trunkami.
Ranki w górach są ciężkie, my jednak nie jesteśmy wspinaczami, nie musimy zrywać się w nocy, by przygotować się do ataku szczytowego. Poza tym te kirgiskie procenty też zrobiły swoje. Postanawiamy, że pojedziemy tak wysoko, jak się da… Za wysoko się nie daje, po 2 kilometrach polana kończy się stromym spadkiem. W górę prowadzi ścieżka dobra dla osła, ale nie dla ciężkiego motocykla. Zostawiamy „bajki” pod tabliczkami upamiętniającymi najczarniejszy dzień alpinizmu. Nocą 13 lipca 1990 roku Pamir zadrżał. Silne trzęsienie ziemi spowodowało lawinę, która zniszczyła uważany za wolny od zagrożenia lawinowego obóz II. W jednej chwili zginęło 43 wspinaczy. Pik Lenina to najłatwiejszy z siedmiotysięczników, ale tak naprawdę nie ma łatwych gór, co roku ktoś tu ginie. Jak sobie radzą tam, wysoko, Adam i Przemek?
Rozpoczynamy wspinaczkę, to nic, że bez planu, to nic, że w motocyklowych ciuchach. Po kilkuset metrach mamy jednak dość, ten wysiłek nie jest dla nas. Przekonani, że za chwilę spotkamy obu kolegów, włazimy na jakąś skałkę i czekamy, podziwiając widoki. U naszych stóp rozłożyła się Cebulowa Polana, hen, daleko widać Kotlinę Ałajską. Mija godzina za godziną – męska intuicja nas zawiodła. Chłopcy nie schodzą.
Schodzi za to jakiś Ukrainiec. Widział naszych, jeden miał kłopoty ze zdrowiem, ale drugi poszedł do góry i pewnie mu się udało. Zmykamy do obozu, gdzie potwierdzają nam radosną informację: Adam wszedł na szczyt. Polak potrafi. Szkoda, że nie zabrał ze sobą motocykla, z rowerem przecież się udało. Tomasz Świnarski w 1995 roku zatargał swojego gianta na wierzchołek. I zjechał!
W jakimś baraku za stołówką odnajdujemy motocykl Adama, zostawiamy przy nim ostatniego Biszkeka, pisząc okolicznościowe gratulacje, i zmykamy z powrotem do Sarytaszu.
Skrzyżowanie w Sarytaszu. Prosto w Pamir wiedzie ku granicy nędzne wspomnienie po asfalcie. Droga mizerna, pełna poprzecznych garbów. Dziurawa szara wstęga ginie gdzieś między ośnieżonymi górami. Jest środek lata, ale pamirskie szczyty bieleją w słońcu, nie pozwalając odwrócić od siebie uwagi. Azja się cywilizuje więc i w Sarytaszu można już kupić paliwo. Stacja stoi na środku skrzyżowania, dystrybutory, które przed laty odmierzały paliwo na jakimś niemieckim Aralu, teraz dokonują żywota pod Chinami. Ich właściciel nie jest specjalnie uprzejmy: euro nie przyjmie, nigdy tej waluty nie widział, dolary, owszem, wymieni, ale po 30 somów. W dodatku za paliwo trzeba będzie zapłacić po półtora dolara za litr. W końcu to już Pamir. Bandyctwo, ale najbliższa stacja jest dopiero w Murgobie, 180 kilometrów stąd.
Bak zalany do pełna, wpadamy jeszcze do znajomego sklepu. Zaglądam tu od sześciu lat, a od co najmniej trzech już mnie kojarzą. Kupujemy jajka na twardo, mleko skondensowane i jakieś rybki zamknięte w pomarańczowych puszkach. Ironia losu. Znajduję się niedaleko najbardziej odległego od morza miejsca, jakie istnieje na naszej planecie, a kupuję ryby. Znam dobrze rosyjski, ale nie wiem, jakie ryby są w puszce – napis „Kiłki” nie brzmi zbyt zachęcająco. Na dodatek wpada jeszcze miejscowa władza. Pyta, kto i po co. Burczę coś niezrozumiale pod nosem. Milicjant straszy, że jak będzie chciał, to całe auto może rozebrać do ostatniej śrubki, szukając narkotyków. Jest już pijany, ale na zgodę wypijamy jeszcze po jogurtowym opakowaniu tutejszej wody ognistej. Steve nie pije w ogóle, muszę więc pić za dwóch. W końcu jesteśmy gotowi, by ruszyć w Pamir.
Granice zawsze mnie fascynowały. Niezwykłe jest już samo zbliżanie się do nich, nie mówiąc o ich przekraczaniu. Wszelkie granice są frapujące: te fizycznej niemożliwości i te fizyczne w rzeczywistości. Pamiętam swoje zauroczenie graniczną Odrą na wakacjach w latach 70., gdzieś pod Szczecinem, pamiętam siebie pochylonego nad atlasem świata, zafrapowanego prostymi granicami postkolonialnej Afryki, pamiętam swój zachwyt wytyczonymi od linijki granicami poszczególnych stanów w USA. Granice są od dzielenia, coraz trudniej nam to dostrzec w Europie, gdzie zniknęły zasieki i służby celne, gdzie po obu stronach granic obowiązują podobne wartości i systemy prawne. Ale tu, w Azji, dzielenie granicami widać wyraźnie. Związku Radzieckiego nie ma od przeszło 20 lat, ale radziecka sistema – ciągnący się przez dziesiątki kilometrów system zasieków – ma się świetnie. Nieważne, czy na równinie, czy na 4000 metrów – wysokie na ponad 2 metry słupy i zaorana ziemia oddzielają to, co nasze, od tego, co ich. Wcale nie taki śmieszny był napis na pomniku zagubionym gdzieś w bezludnym tadżyckim Pamirze: „Granice Związku Radzieckiego święte i nienaruszalne”. Okazuje się więc, że w państwie komunistycznym jednak istniały świętości: były nimi granice. Granice, które przetrwały ponad wiek, wytyczył w 1885 roku Polak w carskiej służbie, Bronisław Grąbczewski, wespół z przedstawicielem chińskiego rządu w Kaszgarze. Dopiero niepodległy Tadżykistan dokonał ich korekty, w 2011 roku w imię dobrosąsiedzkich stosunków zrzekając się około 1000 kilometrów kwadratowych spornych terenów na rzecz Chin. Dobrosąsiedzkie stosunki się polepszyły, otwarto przejście graniczne w Pamirze i chińskie ciężarówki, przekraczając przełęcz Kulma, wypełniają powoli Trakt Pamirski.
Ale my stoimy jeszcze na skrzyżowaniu w Sarytaszu. Ta nazwa po kirgisku znaczy „żółty kamień”, czyli Yellowstone. Uśmiecham się do siebie: nigdy nie byłem w USA, ale w tym miejscu jestem już nasty raz. Stoimy pośrodku Kotliny Ałajskiej, na skrzyżowaniu tras tworzących Jedwabny Szlak. Tuż za nami ciągnie się Tien-szan, a przed nami wyrasta olbrzymia ściana Pamiru. Czas ruszać.
Lubię nowe drogi. Nowe nie w sensie nawierzchni, tylko te jeszcze mi nieznane, najlepiej nieistniejące na mapie. Na pewno przejechałem większość dróg istniejących w Kirgizji. Jadąc, rozglądam się, szukam okazji do dobrego zdjęcia i typuję miejsca na obóz. Pamiętam zakręty, niektóre dziury, garby, rzeki, mosty, strumienie. Te widoki zapisane w notatniku mózgu pomagają przetrwać szare listopadowe poranki w Małopolsce i smutną nijakość zimowego Mazowsza. Bardzo podoba mi się Kirgizja i kilka zakątków tego kraju zaliczam do moich ulubionych miejsc. Bardzo trudno byłoby mi wskazać najpiękniejsze, ale Kotlina Ałajska na pewno znalazłaby się wśród nich. Nie jestem osamotniony w moim zachwycie. Książkę Grąbczewskiego mam ze sobą:
„Szerokość doliny dochodzi do 40 kilometrów we wschodniej części i 8 kilometrów w zachodniej. Z południowej części doliny wznosi się wspaniałe, pokryte wiecznym śniegiem pasmo gór Zaałajskich z olbrzymim szczytem Kaufmanna (23000 stóp n.p.m) w części wschodniej. Tak wyjątkowo wspaniałego widoku nie zdarzyło mi się nigdzie widzieć.
Piękny jest widok Pirenejów, pokrytych wiecznym śniegiem, z bulwarów miasta Pau we Francji południowej; bardzo ładnie wygląda pasmo gór Kaukaskich z dwugłowym Elbrusem (19000) z okien kolei władykaukaskiej. Ale i tu, i tam widok na góry przysłaniają podgórza”.